poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Customer Service po rumuńsku


Już słyszę śmichy Polonii rumuńskiej i szukanie w głowie, no, jak to się nazywało... oksymoron? ;)

A jednak istnieje takie coś. Każdy z nas jest tu przecież obsługiwany... Przez panią w kasie, pana na stacji benzynowej, czy zamkniętego w openspejsie pracownika infolinii. 
Bo Rumunia przeżywa boom infolinii. Żeby załatwić cokolwiek, należy wybrać numer zaczynający się od 021.... i uzbroić się w cierpliwość...
Jeżeli umiem coś biegle po rumuńsku, to jest to na pewno:  
Proszę czekać, wszyscy agenci są teraz zajęci, Państwa telefon jest dla nas BARDZO ważny.  
Na naciskiem na foarte!

Nie żebym narzekała! Jeszcze się nie zdarzyło, by osoba po drugiej stronie telefonu nie mówiła o angielsku. Po angielsku mówią wszędzie: w mięsnym, w banku czy na targu.
Jeśli ktoś mówi słabo, to uśmiechając się przepraszająco, woła, lepszego w te klocki, kolegę.

Sekretem biegłości w angielskim jest niedublowanie telewizji. Nawet bajki lecą z napisami... i są tego efekty!

 
http://cristianadam.blogspot.ro/2012/08/romanian-diacritic-marks-in-movie.html


Shame on you, wykształcona Polonio, nie potrafiąca się o drogę  zapytać!

Ale nie o językach miało być...

O obsłudze klienta przecież. Początkowe zachłyśnięcie się, jacy oni mili, mija powoli... 

Czesi, a wcześniej Francuzi, wyszkolili mnie, że klient to ogólnie w pracy przeszkadza, a klient nie mówiący BIEGLE językiem, powinien mieć zakaz wstępu do ich miejsca pracy. 

Wyszłam za Francuza przed wejściem Polski do Unii... Urzędy i urzędników francuskim znam. Wymagania, co do jakości obsługi,  mam więc okrojone.

A tu taka niespodzianka: Rumuni są : mili, serdeczni, pomocni, mówiący po angielsku i.... francusku!
Żyć, nie umierać. 
Niby.... 
Bo, co z tego, jeśli miło, milutko sprawa nie zostanie załatwiona!
Po siedmiu miesiącach, zrozumiałam panujące tu zasady.
Ma być sympatycznie. Rumun lubi klienta i lubi z klientem pogadać, ale, żeby załatwić sprawę, z którą przyszedł?
Nie, no... bez przesady!

I, czekam tak, na dziesiątki telefonów z infolinii, gdy mieli tylko coś ustalić i natychmiast oddzwonić. 
Po tusz do drukarki jeżdżę regularnie od 2 miesięcy, bo za każdym razem: ten będzie pasował. Mam już cztery. Niepasujące. Ostatni pomysł pana ze sklepu: przyjechać z drukarką. Nie widzi innego rozwiązania. Tusz! Nie część jakąś wymienną. TUSZ!

Ogólnie klient jest na raz... P0wiedział mi znajomy Rumun:

- W Bukareszcie mieszka trzy miliony ludzi, jak nie ty, będzie inny.


Dom nasz się sypie, przychodzą komisje, patrzą, robią zdjęcia, kiwają ze zrozumieniem głowami, obradują, obiecują, wychodzą i słuch po nich ginie. Jedynym wymiernym skutkiem wizyty panów jest brudna podłoga. Słowo daję, następnych nie wpuszczę!
Choć nie, skłamałabym. Coś będą robić.






Przyszło pismo: będzie demontaż i odświeżenie złotego koloru barierki na schodach, prowadzących na pierwsze piętro. 



WHAT!?!

A co z połamanymi kaflami, rozsypującym się płotem, obdrapanymi ścianami i nieotwierającymi się okiennicami? 
Pan, z którym dzisiaj rozmawiam, pierwsze słyszy o takich problemach.
- Jak to - dziwię się - był Pan przecież w komisji w listopadzie, gdy zatwierdzaliście roboty na 2014.
- Nie mam na liście - puka w teczkę i patrzy na mnie życzliwie.
- A schody wspólne też nie są na liście? - pokazuję pod nogi.




Patrzy na mnie z uśmiechem.

- Nie ma kafelek -  I tłumacząc skomplikowaną akcję dopasowania kafli, wycofuje się raczkiem z mojego pola widzenia.  

I co ja mam zrobić?
Pozostaje nam nie rozglądać się po domu i ogródku, lecz napawać się wysokim połyskiem barierki...
Każdego gościa oślepi jej blask!
A o to przecież w Rumunii chodzi!

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz